wtorek, 4 grudnia 2012

Na cztery widelce z Mr. & Mrs. Sandman

Na ostatnim spotkaniu Klubu Kolacyjnego Na Cztery Widelce odwiedzili mnie goście wyjątkowi. Po pierwsze autorzy wciągających tekstów i przepięknych zdjęć, które możecie znaleźć na ich blogu, czyli Mr. & Mrs. Sandman. A na dokładkę mój australijski przyjaciel, Ben. Do tego kolacja inspirowana Hiszpanią, i powstał przepyszny, multikulturowy koktajl! Tym razem w relacji ze spotkania nieco więcej do poczytania, niż obejrzenia, bo bez moich "asystentek" (siostry i przyjaciółki) przyjmując gości i rozrabiając w kuchni, znalazłam niewiele czasu na robienie zdjęć, a ciepłe nastrojowe światło nie jest najlepszym do fotografii niestety.


Państwo Sandman od jakiegoś czasu regularnie gościli w spisie moich  blogowych lektur codziennych. Więc kiedy dowiedziałam się, że ta para, kochająca dobrą kuchnię i stare filmy, pałęta się po mojej okolicy, po prostu musiałam ich zaprosić. W dniu kolacji w radosne przygotowania wkradł się dreszczyk niepokoju...w końcu zaprosiłam ludzi, których tylko wydaje mi się, że znam. Jacy są naprawdę, jak wyglądają, co jeśli nie będzie im smakowało, lub mają po 80 lat i papryczka chilli wykończy ich wątroby...Ta możliwość konfrontacji swoich wyobrażeń po lekturze ich bloga, z tym, jacy są naprawdę, była niesamowicie ciekawym doświadczeniem.
I okazało się, że moi goście...to właśnie Pan i Pani Sandman! Ona - elegancka i uśmiechnięta, On - szarmancki w stylu retro. Wieczór upłyną nam na dyskusji o blogowaniu, gotowaniu i podjadaniu. Okazało się, że z Panem Sandman mamy w kuchni bardzo podobny "styl" - trzymanie się przepisu okazuje się dla nas nie lada wyzwaniem. Z kolei obie, z Panią Sandman zmagamy się z wypiekiem chleba, wciąż bez zadowalających rezultatów ;) W prezencie, oprócz pięknie przystrojonego wina i cudownej atmosfery przy stole, Sandman'owie podarowali mi słoiczek swoich słynnych już rozmarynowych buraczków. Są tak pyszne, że śmiało możecie mi zazdrościć ;)





Nasze rozmowy szybko zeszły na temat podróży i kulinarnych zwyczajów innych krajów i kontynentów, zwłaszcza tego po drugiej stronie globu, z którego pochodzi mój kolejny gość, Benjamin, czyli po prostu Ben. A właściwie, to Ben pochodzi z Polski, z Supraśla, bo tu przed wojną mieszkała jego rodzina. Rok temu postanowił zwiedzić świat - był w Indiach, Chinach, Mongolii, wspiął się do połowy Everestu, przejechał Rosję z zachodu na wschód, okrążył Europę i na 2 godziny zajrzał do miasteczka, z którego pochodzą jego przodkowie. Te dwie godziny przeciągnęły się do ponad miesiąc, a teraz odwiedził nas po raz kolejny. Zaciekawieni więc słuchaliśmy opowieści o smaku krokodylego mięsa, polowaniu na smakowite kangury oraz tłumaczeń, dlaczego na australijskich plażach są "awaryjne" beczki z octem winnym (na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie doprawił piknikowej sałatki?!) i jak to możliwe, że komuś może smakować Vegamite - czarna, słona pasta z zepsutych drożdży.





I na pyszne podsumowanie, czas napisać coś o samej kolacji, którą przygotowałam. Za niecałe dwa tygodnie organizuje małe kolacyjne spotkanie z kuchnią hiszpańską, postanowiłam więc przetestować przygotowane menu na gościach Klubu Kolacyjnego. Jako przystawkę zaproponowałam paelle, która jest moim najbardziej oczywistym skojarzeniem z hiszpańską kuchnią. To bardzo proste danie, jakby "śródziemnomorskie risotto" z drobiem, krewetkami i zielonym groszkiem, pikantnie doprawione. Deser również był klasycznie hiszpański. Pomarańczowy flan niemal przyprawił mnie o zawał, nie chcąc się ściąć przez zdecydowanie zbyt długi czas...Na szczęście okazało się, że tarty nie są jedynym deserem, który mi wychodzi - flan grzecznie wyszedł z formy, a do tego wyszedł pysznie! Na danie główne długo nie miałam pomysłu, przepisy znalezione w internecie jakoś do mnie nie przemawiały. Pomoc nadeszła z samej Hiszpanii - przyleciał do mnie przepis na kataloński gulasz autorstwa prawdziwej hiszpańskiej gospodyni. Tak gotowała jej babcia, a najwyraźniej była kulinarną boginią, bo smak który stworzyła do dziś krąży mi po głowie. Ten gulasz, to jakby katalońska wersja boeuf bourguignon - mięso w gęstym sosie, z dodatkiem cebuli, marchwi i ziemniaków, doprawione dużą ilością estragonu, gorczycy i ostrych papryczek. Wspaniała konsystencja i niepowtarzalny smak! 


Zazwyczaj w relacji ze spotkania Klubu Kolacyjnego pojawiały się przepisy. Tym razem będziecie musieli na nie troszkę poczekać ;) Przepisy pojawią się na blogu po 15 grudnia, a jeśli chcecie spróbować tych dań w moim wykonaniu, zapraszam na hiszpańską fiestę w Alkierzu!

Przepisy:
Flan pomarańczowy
Gulasz kataloński
Cytrynowa paella

3 komentarze:

  1. Jeeeeeśśśćććć! :P mniam mniam mniam ależe merytoryczny komentarz

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękujemy za piękną relację. Jest taka "nasza" :)
    Wiele się mówi o ludziach, którzy w internecie przybierają określoną kreację. Cieszymy się, że nasze osoby mogą być postrzegane jako Pan i Pani Sandman lub cechy Mr. & Mrs, Sandman można zobaczyć w nas. A że po prostu robimy to co lubimy ... :)

    Niniejszym zaręczamy, że wszystkie informacje zawarte w tekście są prawdziwe i nie noszą znamion dziennikarskich konfabulacji. Jedzenie było znakomite, Ben naprawdę mówi po angielsku i lubuje się w kangurzym mięsie a my bawiliśmy się świetnie.
    Pozdrawiamy ciepło
    Mr. & Mrs. S

    OdpowiedzUsuń
  3. I znów wypada mi pogratulować ciekawego i pomysłowego spotkania przy stole:)

    OdpowiedzUsuń