piątek, 13 marca 2015

Makaron na uszy

Nigdy nie byłam fanka łączenia restauracji i klubów. Wychodzę z założenia, że jak coś jest do wszystkiego, to...wiadomo do czego jest. Kiedy po raz pierwszy wystartowała kuchnia w Makaronie na Uszy, poszłam tam z mieszanymi uczuciami, i wyszłam utwierdzona w swoich przekonaniach. W sali z wystrojem typowo klubowym jadło się po prostu nieprzyjemnie, jedzenie też nie powalało - może trafiłam na gorszy dzień kucharzy, ale nie miałam ochoty tego powtarzać.
Po jakimś czasie zrezygnowano z kuchni. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Makaron na Uszy - cały czas działający jako dość modny klub - ogłosił wielki powrót działalności restauracyjnej. Postanowiłam dać im drugą szansę. I to była bardzo dobra decyzja! Zmiany widać już od wejścia. Między stolikami z designerskimi krzesłami pojawiły się drewniane regały, które dodają wnętrzu ciepła i wrażenia kameralności. Menu jest krótkie, ale z pewnością zaspokoi Wasz apetyt - obok sałatek, zup, dań mięsnych i rybnych są też propozycje makaronów i pizze. Choć pojawiają się tu alchemiczne określenia, z którymi niektórzy mogą mieć problem -  składniki palone, cofitowane i aromatyzowane, solirody, skorzonery i rybne pianki, obsługa na pewno wytłumaczy Wam o co w tym wszystkim chodzi, i pomoże wybrać coś pysznego. 
Ciekawostka: na odwrocie menu znajdziecie plansze do gry w państwa - miasta, lub w kółko i krzyżyk. Tak na wszelki wypadek, gdyby dłużyło Wam się czekanie na zamówienie ;)
Restauracja ma podstawowy wybór win, ale za to bardzo ciekawe koktajle do zaproponowania. Świetnie spełniają rolę aperitifu, ale spokojnie mogą zastąpić deser. Odkryciem wieczoru okazała się Zagadka Huevo (18zł) - koktajl z amaretto,syropu cukrowego, martini rosso, butterscotch i żółtka jaja.Ten smak to naprawdę zagadka - jest zaskakujący, inny, ale w pozytywnym tego określenia znaczeniu. Chyba najbliższe skojarzenie to mleczne karmelki z dzieciństwa... 









Kolację zaczęliśmy od pewniaka - sałatki z pieczonych buraków, pomarańczy, sera koziego i roszponki (15zł) praktycznie nie da się zepsuć. Pochwalić trzeba przede wszystkim wysokiej jakości kozi ser, i lekki, przyjemny dressing - często buraczki zalewane są mazią z balsamico, która kwasowością zabija resztę smaków. Roszponkę zastąpiła rukola, co wyszło sałatce tylko na dobre. Może zabrakło jakieś słodkawej nuty, ale jak zapewnił szef kuchni, po zmianach w sałatce pojawią się karmelizowane nerkowce - bardzo dobry wybór. W sekcji zup moją uwagę przyciągnął żur z pieczonym puree i żółtkiem confit aromatyzowanym wędzonym boczkiem (9zł). Zawsze ciekawią mnie próby "tuningowania" klasycznych, domowych dań kuchni polskiej. Ten eksperyment uważam za udany - płynne, delikatne żółtko jest miłym kontrastem dla zdecydowanej kwasowości zupy. Mi bardzo takie smaki odpowiadają.







 Dania główne, to jak się teraz w światku gastronomicznym zwykło mówić, PETARDA! ;) Sandacz na pęczotto pietruszkowym, z karmelizowanym borowikiem i pieczonymi warzywami (37zł) to wspaniale skomponowane danie. Kremowa, maślana delikatna kasza cudownie podkreśla szlachetny smak sandacza, fajnie kontrastując z jego zwartą konsystencją. Całość podbija słodycz pieczonych warzyw. Mój wybór to oczywiście mięso - polędwica wołowa z paloną skorzonerą, pieczoną cebulką i sosem jałowcowym, na puree z topinamburu (54zł). Żaden z dodatków nie przytłaczał naturalnego smaku mięsa, wysmażonego dokładnie tak, jak zamówiłam. Słodka i chrupiąca cebulka, pyszna skorzonera, aksamitne puree i głęboki, aromatyczny sos...gdybym pałaszowała to w domowym zaciszu, z pewnością talerz oblizałabym do czysta ;)





Desery to zdecydowanie najsłabsza strona restauracji. Panna cotta z wiśniami (13zł) była całkiem smaczna, delikatnie waniliowa, z przyjemnie kwaśnymi wiśniami - nie żadną sztuczną "frużeliną", jednak dodano do niej taką ilość jakiejś substancji żelującej, że można by ją jeść nożem i widelcem. Z kolei makaroniki z musem czekoladowym, orzechami i sosem waniliowym (16zł) to kompletna porażka. To bardzo skomplikowany deser, wymagający wprawy, by dojść do perfekcji. Zazwyczaj nie pojawia się w restauracyjnych menu, a w wyspecjalizowanych cukierniach. "Macarons" to cukiernicza biżuteria, powinny być zgrabne, z błyszczącą i gładką skorupką, elegancko wypełnione kremem. Te, nie dość, że wyglądały jak nieboskie stworzenie, to były suche i przepieczone, w środku - gdzie powinna znajdować się delikatna, wilgotna masa - były po prostu puste, i lekko rozjeżdżały się w palcach na zbyt rzadkim musie. 





W dwóch słowach podsumowania: ZDECYDOWANIE POLECAM! Dania są przemyślane, składniki które znajdziecie na talerzach są częścią spójnej kompozycji. Ceny, w zestawieniu z wielkością porcji i jakością produktów są bardzo OK. A co najważniejsze - to było naprawdę smaczne. Całkiem nie przepadał za słodkościami, więc tu łatwo jest mi przymknąć oko na desery, zwłaszcza, że ten słaby punkt zrekompensowały mi umiejętności barmana. Obsługa jest miła, i profesjonalna. Dodatkowy plus muszę przyznać za piękną i oryginalną zastawę, oraz sztućce - aż przyjemniej jeść z talerzy, które ktoś dobrał myśląc o konkretnym daniu.
Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii na temat tego miejsca!
Zdjęcia powyższe pstrykaliśmy wspólnie z Twardym Szparagiem. Poniżej jeszcze kilka fotek z instagrama - tam możecie na  bieżąco śledzić moje kulinarne wyprawy i kuchenne zmagania. 







MAKARON NA USZY


ul. Skłodowskiej - Curie 2
Białystok

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz